Bardzo chciałam uczyć. Tak bardzo, że postanowiłam spełnić swoją zachciankę. Nie spodziewałam się jednak, że na ostatniej prostej (z jednym kierunkiem studiów) będzie mnie czekać aż tyle pracy.
Oprócz przedmiotów typowo filologicznych miałam do czynienia z różnymi dydaktykami, psychologią i pedagogiką. Nic strasznego. Straszniejsze jest robienie wszystkiego na jeden termin, tzn. wszystkie konspekty i projekty najlepiej na wczoraj. W dodatku znów nie mam stałego dostępu do Internetu, co już mnie doprowadza do takiego szału, że szkoda słów. Dobrze, że jest darmowy transfer w nocy (aż do rana!) – dzięki temu mogę znaleźć trochę materiałów i napisać Wam, że żyję 🙂
Jakbyście mnie szukali => instagram, facebook
Moje praktyki wrześniowe odbywały się w jednym z liceów i polegały na tym, że przez trzy tygodnie prowadziłam zajęcia z języka w różnych klasach. Czułam ogromny stres przy grupach bardziej zaawansowanych (zwłaszcza, że aż tak stara nie jestem i pamiętam jak to wygląda ze strony licealisty). Chwilowo mogę o tym zapomnieć aż do kolejnych praktyk. Obecnie dwa razy w tygodniu mam zajęcia w szkole podstawowej. Co ciekawsze sama uczęszczałam do tej placówki. A jeszcze nie tak dawno tylko obserwowałam…
Po początkowych przebojach (a było ich tak dużo i tak durne, że wstyd pisać, mimo braku mojej winy w tym) wyszłyśmy na prostą. Zajęcia prowadzę z moją koleżanką, z którą się świetnie uzupełniamy 🙂 Gdyby nie nasz duet nie byłoby tak miło! Nie wiem czy już się jarać hospitacjami, ale gdy nauczycielka z dość sporym stażem mówi mi, że jestem urodzonym nauczycielem to jakoś mi łatwiej 😛
Kwestie dyscypliny ogarniamy bez problemu, póki co czekam na jakieś BUM, bo przecież musi być. Nie może być zbyt pięknie. Chociaż na dzieciaki nie narzekam, chciałabym je zarazić pasją do hiszpańskiego. Z drugiej strony jednak muszę co nieco wymagać i tu balansowanie jest dość ryzykowne.
Do każdych zajęć muszę mieć ich konspekt, który potem ewaluuję. Oznacza to mniej więcej tyle, że zawsze siedzę i klepię swoje pomysły w specjalny arkusz, potem wcielam w życie. A jak mi nie wyjdzie to wypisuję dlaczego i w ogóle po co. Wycinam, kleję, drukuję, koloruję, rysuję (Rozumiecie? Nieumiejąca rysować Tysia rysuje nie tylko patyczaki na tablicy! Dzieciaki zawsze pytają czy mogą narysować ładniej, auć!) i robię mnóstwo innych rzeczy. I gdyby nie to, że naprawdę to lubię już dawno dostałabym w głowę. Wymyśliłam sobie nawet pomocnika na powtórki, który wprowadzi trochę ruchu i zabawy 🙂 Postawiłam już pierwsze szóstki, piątki, czwórki i tróje. Dopów na razie nie ma i oby nie było 😛
W międzyczasie chłonę książkę pani Marzeny Żylińskiej. Pisałam Wam o tej konferencji, ale nie jestem pewna czy wspomniałam o moim zachwycie nad panią Żylińską. Świetna osoba, ma “gadanego”, ale cóż dziwnego – widać, że neurodydaktyka to jej pasja. Polecam Wam książkę “Naurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi.” nawet jeśli nie uczycie nikogo zawodowo. Nie zgadzam się tylko z jednym malutkim szczegółem z tego wydania. Póki co otwieram oczy i jest mi przykro, że nauczanie wygląda tak, jak wygląda. Może faktycznie dałoby się ciekawiej i bardziej efektywnie? I przy okazji efektownie 😉